Integrowana ochrona roślin. Gdzie jest granica ingerencji urzędników?

Wraz z pierwszym dniem stycznia weszły w życie przepisy o integrowanej ochronie i produkcji roślin. Wzbudzają one wśród gospodarzy mieszane uczucia. Z jednej strony wielu z nich, realizujących programy rolno-środowiskowe już stosuje je w mniejszej bądź większej części. Z drugiej, kolejne wymogi stawiane przez biurokrację europejską bywają tylko teorią, bo nie można ich sprawdzić w terenie. W niniejszym temacie przedstawiamy wątpliwości ze strony Opolskiej Izby Rolniczej.

Integrowana ochrona roślin. Gdzie jest granica ingerencji urzędników?
Prezes Izby Herbert Czaja nie ma wątpliwości, że coraz bardziej restrykcyjne przepisy nie sprzyjają produkcji rolniczej i ostatecznie mogą doprowadzić do upadku wielu gospodarstw.
 
Od początku tego roku obowiązują regulacje prawne dotyczące stosowania ogólnych zasad integrowanej ochrony roślin, tzn. wykorzystania wszystkich możliwych i dostępnych metod zwalczania agrofagów w szczególności metod niechemicznych, w przypadku gdy w produkcji rolnej stosuje się środki ochrony roślin.

Gwarancją wypełnienia obowiązku stosowania ogólnych zasad integrowanej ochrony roślin jest przystąpienie do dobrowolnego systemu certyfikacji jakości żywności – Integrowana Produkcja Roślin (IP). Główna różnica pomiędzy integrowaną ochroną roślin, a Integrowaną Produkcją polega zatem na konieczności stosowania integrowanej ochrony i możliwości przystąpienia do IP. Można w związku z tym stwierdzić, że każdy producent uczestniczący w IP musi spełniać wymogi integrowanej ochrony roślin oraz dodatkowo realizować założenia określone wyłącznie dla systemu IP.

Herbert Czaja uważa, że na zachodzie te przepisy mają uzasadnienie.
- Oni od dawien dawna bardzo intensywnie nawozili, stosowali chemię, natomiast my – sporadycznie. W Polsce może giganci obszarowi powinni wziąć te przepisy pod uwagę. Przeciętnego rolnika, małego lub średniego nie było stać na to, nie był przywzyczajony. Są inne przepisy, które ograniczają ilość stosowania azotu, do 170 kilogramów na hektar (w czystym składniku), to przecież 90 procent rolników nigdy nie osiągnęło tej normy. Zachód w wielu przypadkach ją przekraczał. To są przepisy nie dla nas, tylko dla tych dużych. Jeżeli znowu się narzuca, że ktoś będzie musiał obserwować, przez to rolnik nie będzie w stanie mieć stacji kontrolnych, widzę tutaj taki lobbing na utrzymanie, czy zwiększenie administracji - ocenia szef Izby Rolniczej w Opolu.


Gospodarze zwracają uwagę, że niektóre przepisy ocierają się o absurd. Herbert Czaja podaje przykład zapisów, które mówią o dezynfekcji maszyn użytych na polu.
- Rolnik będzie chciał niszczyć chwasty porażone grzybem, przejedzie kultywatorem, to teraz mu się jeszcze każe w tych przepisach dezynfekować maszyny, żeby nie przenieść tego na inne pole. Trzeba będzie zwiększyć zatrudnienie w policji i do każdego gospodarstwa przydzielić jednego funkcjonariusza - mówi ironicznie szef opolskiego samorządu rolniczego. - To jest paradoks, przepis nie do sprawdzenia do końca. W wielu wypadkach owszem, ale w większości nie można sprawdzić, czy rolnik ma bronę na każde ze swoich pól - dodaje Czaja.


Zdaniem Izby Rolniczej w Opolu, wzmożone kontrole doprowadzą tylko do tego, że będzie zwiększone zatrudnienie w agencjach kontrolujących.
- Ci kontrolujący przyjdą, dobiją rolników, rolnik padnie, to ten kontrolujący za chwilę już nie będzie potrzebny. To już przerabialiśmy, kiedy na początku polskiego członkostwa w unii weterynarze zabrali się za rolników trzodowców. Jak wszyscy wcześniej mieli te świnki, weterynarz miał badania mięsa i mógł zarobić. Z niejednym rozmawiałem, teraz żałuje, że był taki nadgorliwy i dociskał rolników, bo teraz nie ma gdzie zarobić - podsumowuje Herbert Czaja.

 


Tagi:
źródło: